17 sie 2022

Buda-Pest

Metternich mówił o Budapeszcie, że należy do Orientu. Za rogatkami Wiednia nie wyobrażano sobie już cywilizacji. Chwilę po tych słowach Budapeszt zostanie największym miastem przemysłowym świata. Z pierwszą linią metra na kontynencie, elektrycznymi tramwajami, największym parlamentem na świecie i luksusowymi hotelami. Gyula Krúdy, kronikarz miasta i jeden z najwybitniejszych Węgrów posługujących się piórem, przekonywał: „wiosną Peszt pachnie fiołkami, a jesienią w Budzie na Placu Zamkowym słychać spadanie kasztanów.” Kawiarnie wypełnione po brzegi, wino lejące się strumieniami, cygańscy muzykanci, gwar, krzątanina, wszędobylskie echo dobijanych interesów, 22 gazety wychodzące codziennie, ferment twórczy i artystyczny. Początek XX wieku należy do miasta. Przyjdzie jednak wojna, Trianon i trauma, która trawi do dziś. 

Zapach fiołków odleciał wraz z wiosną, za to kasztany w pełni lata nabierają ciężaru i tylko czekać, jak za chwilę będą uderzać o bruk. „Cafe Nowy Jork” wciąż wygląda jak barokowa bazylika. I wciąż jest tłoczno, tylko Bogiem zostało Selfie. Wolę dawne czasy, gdy rolę Najwyższego pełnili tu pisarze. Jak Krúdy. Wystarczyło, że wchodził, a najsłynniejszy budapesztański kelner Gyula Reisz, prowadził do stolika. Bez pytania przynosił kawę, papier do pisania, atrament i pióro. Mimo, że biedni literaci byli słabymi klientami, którzy raczej brali na kredyt, niż zostawiali sute napiwki, to kawiarnie biły się o nich. To był zaszczyt, że pisarze akurat u nich przesiadują i pracują. Tak się budowało markę lokalu. Reisz pamiętał o przyzwyczajeniach każdego gościa. Piwo Krúdy’iego nigdy nie mogło być zimne, Sándorowi Bródemu podawano mocne latte, bułki i wodę mineralną, Karinthy dostawał zawsze letnią kawę z dużą ilością pianki, a Ferenc Molnár ulubiony francuski koniak. 


Po pewnej nocy z kartami, która wypłukała z uczestników resztki godności i gotówki, czworo młodych dziennikarzy wraz z Krúdym zawitało do Nowego Jorku. Krudy na dzień dobry oznajmił Reiszowi: „Śniadanie dla wszystkich!” Że na kredyt, to było oczywiste. Jednak kelner-mecenas nie miał zamiaru sponsorować młodych gryzipiórków, odpowiedział, że pan Krudy swoje dostanie, ale młodzi muszą zapłacić. Autor „Miasta uśpionych kobiet” oddalił się na chwilę do telefonu. Po niespełna kwadransie pod Nowy Jork zajechał ogromny powóz. Trzech młodych mężczyzn od razu zaczęło wnosić swój transport do kawiarni. Klienci zamarli, jajecznice, naleśniki i kiełbaski debreczyńskie stanęły im w gardle, bo na środku sali pojawiły się trumny. Reisz oraz pozostali kelnerzy w białych kitlach, rzucili się na nosicieli trumien:

– Dzięki, panowie – wycedził Reisz. - Płacę za transport, i do tego napiwek 5 koron od osoby. Tylko zabierajcie to natychmiast.  

Ale stało się coś jeszcze bardziej dziwnego. Zawsze biedny jak mysz kościelna Krúdy krzyknął głośno:

- Płacę!

Reisz prawie upadł z zaskoczenia. Na marmurowy stół posypała się sterta pogniecionych banknotów. „Płacę za wszystko, za stare rzeczy też. Reszta należy do Ciebie i kelnerów”. Reisz usadowił się przy sąsiednim stoliku, wyjął stare kartki do liczenia i po półgodzinnych działaniach matematycznych, nieco zakłopotany i bardzo pokorny, wręczył ostatni rachunek. Byli rozliczeni. 


Spojrzałem na swój rachunek. 30 zł za espresso. W tej cenie może się dowiem czegoś więcej. Pytam kelnerki, gdzie swój stolik miał Gyula Krúdy.

- Kto?