3 gru 2022

shqipëria

„I co, są bunkry?” Są. I jest zajebiście. Ale poza tym, wszystko jest inaczej niż myślicie. Po pierwsze, jest ich mniej niż wszyscy piszą. Nie 600 tys. a 173 371. Na kilometr kwadratowy kraju przypada 5,7 bunkra. Co jedenasty Albańczyk mogłby mieć swój prywatny bunkier. Dziś stoją puste lub służą jako magazyny dla płodów rolnych. Przez lata narosła wokół nich legenda i w opowieściach turystów rozpączkowały się do absurdalnej ilości. Nie, nie potykasz się o nie na każdym kroku. Bywają za to w dziwnych miejscach. Jak te dwa pod cmentarzem za Vajgurore. Przed kim mają bronić? Przed zmarłymi? Że wstaną z grobów i ruszą na miasto? Jeśli nie teraz, w okolicach halloween, to chyba już nigdy. Kolejne dwa na plaży Jeziora Ochrydzkiego. Na pewno obronią przed karpiami. Lub dziewięć różnej wielkości za Urake, wczepione we wzgórze. Wyglądają jak obca buro-zielona narośl na zdrowym ciele góry. Zawstydzone, schowane, zapadnięte w sobie, tak że ledwo je widać. Gapią się posępnie na nowoczesną stację benzynową. Weselsze są biedronki na starej cegielni za Perrenjas. Cała fasada fabryki, kominy, dosłownie wszystko pokryte rysunkami małych biedronek. Odlot totalny. Tak jak betonowy statek na środku wioski Strum. Z rufą, bulajami, mostkiem kapitańskim w postaci balkonu. Naprawdę prawdziwy, szęściopiętrowy statek mieszkalny, tylko że na środku wioski, pośród zwykłych domów. 

Konkretny kraj. Jak kawa pita w niezliczonych kawiarniach. „Nie miał nawet na kawę” - tak mówią o najbiedniejszym. Bo kawa jest święta, najważniejsza. Pianka na espresso to nie aksamitna włoska crema, a gęsty kożuch zastygający na łyżeczce. Mocna, gorzka, uzależniająca. Idealna dla facetów, którzy przesiadują godzinami nad jej naparstkiem. Trochę gadają, trochę obserwują. Czas sobie płynie. Kiedyś czekało się na wojnę. Przeciwnik zawsze się znalazł. Albo duży sąsiad zza gór, albo ten mniejszy, zza miedzy, bo akurat pojawił się powód do rodzinnej wendetty. Ismail Kadare ustami jednego z bohaterów swojej książki mówi, że Albańczycy „nawet parasole trzymają tak, jakby to były karabiny”. Dziś chyba jeszcze sami nie wiedzą na co czekają. Pewnie na Zachód. A ten napiera. Z nim nie chcą walczyć. Przyjmują go z otwartymi ramionami. Euro to już druga, równoległa waluta. 


Walczy ze sobą trochę żywioł włoski z tureckim. Osmańskie tradycje z włoskimi aspiracjami. Walczy baklawa i kunefe z espresso; meczety z siecią supermarketów Conad; zapach rozwieszonego na ulicy prania, oglądnie ligi włoskiej i „picy” na każdym rogu walczą z dywanami, salepem oraz tradycją bakszyszu. Z tą wschodnią fantazją, gdy próbują trochę okantować turystę, choćby na biletach, nikt nie walczy. Druczków nie ma, płacisz tyle, ile powie kierowca. A różnie mówi, zależy kto pyta. 


Młodsi panowie uznają tylko kolor czarny i jego pochodne. Najlepiej w wersji na wygodnie. Dresik, bluza, jeansy, bo po co się stroić. Będą starsi, to się przebiorą. Przychodzi to z wiekiem. Seniorzy w garniturach, do tego kapelusz, pełna elegancja. Klasa, nawet jak wychodzą na targ po zakupy. Ot, kraj rozdarty taki trochę na pół. 


Jak malowniczy Berat. Tu wszystko toczy się swoim rytmem. Rano budzą dzwony kościołów, wieczorem słychać śpiew muezina. W nocy grają świerszcze. W dole sączy się rzeka. Ona wyznacza tu porządek. Wszystko co istotne zamknięte jest miedzy dwoma mostami. Ten ważniejszy, choć mniej uczęszczany, jest po prawej. Kamienny. Osmański. Piękny. Na tyle atrakcyjny, że miał zagrać u Kusturicy w adaptacji „Mostu nad Driną” Ivo Andricia. Przyszedł covid i zdjęcia odwołano, ale Most Gorica stoi, jak stał przez ostatnie 240 lat. Za to ten nowocześniejszy, zachodni, jest trochę kopią mostu Elżbiety z Budapesztu, tyle że na mniejszą skalę. Oba łączą dwie dzielnice: Goricę i Mangalem. Gorica jest zawsze w cieniu. To zza jej pleców wschodzi słońce i za nimi się chowa, cały dzień ogrzewając Mangalem. Dlatego Gorica jest jak chroma noga lub ręka, pozbawiona życiodajnych soków i siły. Życiem tętni Mangalem, tu jest twierdza na szczycie, restauracje, hotele, meczety. Grzeje się w słońcu i fleszach turystów. To ona jest na wszystkich zdjęciach z Beratu. 


Gjirokastra sprawia wrażenie deja vu. Stąd pochodzą Ismail Kadare i Enver Hodża. Jest podobna do Beratu, tylko że większa i ważniejsza. I góry wokół ma wyższe. „a ja maszerując naprzód patrzyłem na wznoszącą się po lewej stronie górę Lunxheria i wydawało mi się, że jest tuż, na wyciągnięcie ręki; po prawej zaś wznosiła się całkiem czarna Mali Gjere, o nią opierało się miasto”. Pierwsza wystrzeliła na ponad 2100 metrów, druga na 1500 metrów. Nawet osmański most się znajdzie. Tylko trzeba ruszyć w góry. W zasadzie to akwedukt, który miał sprowadzać wodę do miasta na początku XIX wieku. Tak ze 40 minut marszu, przez jedną z najstarszych dzielnic miasta Dunavat i potem już przez same Góry Szerokie, z widokiem na dolinę i rzekę Drinos. Tam wyżej już cicho. Miasta nie słychać. Słońce świeci, wiaterek spokojnie ześlizguje się po zboczach gór, ani żywego ducha. Można usiąść na kamieniu i podumać. Słychać dzwonki owiec. Gdzieś tam łażą w oddali, ale to już wytrawny pasterz wie, skąd przyjdą, bo to raz z lewej słychać, raz z prawej. W uchu mieszczucha zlewa się w jedno. Za to wyraźnie widać dym. Gruby i tłusty. Gdzieś znad Suhe, oddalonego o dobrych kilkanaście kilometrów. Potężny czarny komin pionowo uderza w niebo, musi się palić coś niezdrowego, bo na wypalanie traw to nie wygląda. 


Szczyty górskie i szczyty literatury, w tym mieście to jedno. Nie doczekał Nobla, choć wszyscy mu go wieszczyli. Nowoczesne muzeum w jego domu rodzinnym. Pusto. Młody kustosz zagaduje na dzień dobry.

- Znasz Ismaila Kadare, opowiedzieć Ci trochę o nim? 

Wyciągam „Pałac snów” z torby i przemiłemu kustoszowi oczy robią się jak 5 złotych, czyli szybko przeliczając po aktualnym kursie, jakieś 125 leków. Ogląda z zaciekawieniem polską edycję książki. Mówi, że jego ulubione to „Generał martwej armii” i właśnie „Pałac snów”. Potwierdzam, że u mnie tak samo. Jutro spotkamy się w innej atrakcji turystycznej: tunelu-schronie przeciwbombowym. Zastępuje kolegę. Powita uśmiechem jak starego znajomego. Literatura zbliża.


Godzina 6.30, słońce jeszcze się w pełni nie pokazało, aby zacząć dzień. Zapyziała kawiarenka na stacji busów pod miastem. Kilku mężczyzn pije pierwszą kawę. Zachodzę, by zrobić to samo.  

- Skąd jesteś? Zagaduje policjant w wieku pozwalającym już złożyć papiery na emeryturę. 

- Polska. 

- Aaaa! Lewandowski! 

Typowa reakcja na słowo Polska. Dosłownie za każdym razem. Choć teraz jest kontynuacja.  

- A Mickiewicza znasz? - pyta policjant.

- Znam.

- A Słowackiego?

- Znam.

- A Krasińskiego? 

- Znam.

Czy ja jestem bohaterem „Pałacu snów” i to mi śni? Czy ten dialog z policjantem ma naprawdę miejsce?

W końcu bezgranicznie zdumiony wydukałem: A Ty co taki fan książek?!

- A studiowałem literaturę. Mickiewicz to największy poeta europejski. Po albańsku brzmi świetnie.

Literatura zadziwia. 


Szkodra. Możesz się zatrzymać w hotelu Rozafy. Potem iść zwiedzić zamek Rozafy. A na koniec zjeść w Seafood Restaurant Rozafa. Kim była Rozafa, skoro jest wszędzie? A postacią z legendy. Legenda bardzo średnia, więc szkodra na nią miejsca. Miasto reklamuje się hasłem: miasto karpia i rowerów. Ja bym dodał jeszcze: i kanarków. Szkodrzanie są chyba drudzy, zaraz po Chińczykach w swojej miłości do tych śpiewających ptaszków. Klatki, karmy, no i same ptaki figurują w niezliczonej ilości sklepów zoologicznych.

 

Po naukę, niekoniecznie śpiewu, przyjeżdża się do Korczy. To już nie osmańska Gjirokastra, a oświecone i europejskie miasto z długim bulwarem, gdzie czuć ducha francuskiego oświecenia. To tu do najlepszego w kraju francuskiego liceum chodził Hodża. Najważniejszą budowlą jest Sobór Zmartwychwstania Pańskiego, dominujący nad miastem. Stąd można wyskoczyć do Voskopoje pooglądać jeszcze piękniejsze świątynie, choć o wiele mniejsze. Dziś to mała wioska na 700 osób, kiedyś stolica Wołochów, jedno z największych miast XVIII wieku, liczące ponad 50 tys. mieszkańców.  Voskopoje nazywane było drugimi Atenami ze względu na kontynuowanie intelektualnej tradycji Akademii Greckiej. Nie ma wyjścia, trzeba jechać zobaczyć podobno wyjątkowej urody freski, tych samych autorów, co malowali na górze Athos. Wyjazd z Korczy o 11.00., pół godzinki po jak zwykle krętych drogach, i jest Voskopoje. 7 kościołów obskoczonych w pół godziny, wszystkie zamknięte zimą. Można wracać. Bus powrotny o 16! Kiedyś ruszały stąd karawany do Konstantynopola, Odessy, Wenecji, a teraz 5 godzin na busa trzeba czekać. Co można w tym czasie? Zjeść można. We wsi jest karczma na karczmie i każda pełna. To jakaś stolica albańskiego jedzenia? Każda knajpa chwalona i rekomendowana. Zwykłe obiadowe biesiady rodzinne większe niż u nas chrzciny czy komunie. Pięć godzin czekania na busa znika pod ciężarem zamówionego jedzenia. 

 

Rakiję się sączy, nie łyka jednym haustem. Nie może palić w przełyku. Musi się rozlewać swoim ciepłem po wnętrzu łagodząc skutki przejedzenia. Poprawiać humor. Albanii lepiej nie łykać na raz. Niech się rozpływa powolutku i wspomnieniami grzeje ciało. Nie ma tu cyganów, syfu i hord bezdomnych psów. Krowie gówno nie przykleja się do butów i nikt nie próbuje was za bardzo oszukać. Mafia jakoś mało widoczna. Tylko Stasiuk siedzi i płacze, że musi teraz aż do Mongolii jeździć, żeby trochę tego brudu liznąć. Że Albania to już nie to, co kiedyś. Teraz jest pędząca. Goniąca Zachód na złamanie karku. Może czasem nazbyt na skróty, ale panie Andrzeju, czy można komuś bronić dobrobytu? Szczególnie, gdy samemu się przeszło tę samą drogę?


Albania. Błota nie było. Miodu też nie. Życie było.



Błoto słodsze niż miód - M. Rejmer

Albania. W szponach czarnego orła - I. Nowek

Generał martwej armii - I . Kadare

Hoxha - B. Fevziu