9 lip 2022

opowieści współczesnego kairu

Nie mają gości. Dzieci ani wnuki nie przychodzą. Sąsiedzi też nie. Sami jak dwa zapomniane daktyle w opakowaniu rzuconym w kąt. Przecież podczas ramadanu ludzie się odwiedzają i zaczynają posiłek od pomarszczonych, ale słodkich daktyli. Oni są tylko we dwoje. No i ja. Podglądający wszystko z naprzeciwka. Dzieli nas dziesięć metrów, balkon i wiara. Świętują ramadan. Codziennie te same rytuały. Okiennice rano zamknięte, otwierają się dopiero po zachodzie słońca. Pani domu krząta się po salonie. Nakrywa stół odświętnym, czerwonym obrusem. Zaczyna znosić potrawy. Zupę w wazie, mezze, słodycze, główne dania. Dużo jak na dwie osoby. Gdy cichnie głos muezina, zaczynają iftar. Można jeść, słońce już zaszło. Najpierw nakłada on, potem do stołu podchodzi ona. Nie słychać, żeby ze sobą rozmawiali. Nie słychać radia, ani telewizji. Pierwszy kończy on. Wychodzi. W drugim pokoju zapala się światło. Siada w fotelu. Chyba pali i czyta gazetę. Obserwuję grę cieni. Ona zakrywa jedzenie, będzie stało do świtu. Potem sprzątnie. Nie widziałem ich twarzy ani razu. Nie szkodzi. I tak kilka dni żyłem ich życiem, deklamując po cichu Ramadan Kareem.

Chyba polubię to święto. Rano jest cicho i pusto. Można spokojnie spacerować. Wszyscy odsypiają jeszcze nocne wizyty i biesiady. Życie rozkręca się koło dwunastej. Pojawia się tłum. Zaczyna być widać, że Miasto to kilkanaście milionów istnień. Wraz ze słońcem, które zaczyna grzać coraz mocniej, wzrasta natężenie samochodów i smogu. Auta są stare i kopcą, jak pradziadek Józiek machorkę na ganku w Prostyni. Liczne autobusy w wieku emerytalnym, zostawiają po sobie ślad węglowy, aż nadto widoczny. Smog zatyka, odurza, aż do mdłości. Czasem powieje zbawienny wiatr, ale szybko przechodzi w uciążliwy chamsin, przynoszący piach z Sahary. Smog i kurz. Typowe z deszczu pod rynnę. Ale deszcz pada dwa-trzy razy w roku. I to nie teraz. Dziś jest słońce. 34 stopnie, które miło grzeją spragnione ciepła kości turysty. Jeszcze jest wiosenne, wyrozumiałe, ale za miesiąc będzie z zabójczą mocą parzyć każdy odsłonięty kawałek skóry. Cień będzie na wagę złota. 

Psy i koty zawsze znajdą ciekawe miejsce do spania. Policjanci, sprzedawcy, stróże, emeryci siedzący na krzesełkach przed domem spokojnie czytają koran. Jeszcze dwa, trzy dni i znów odłożą go do kolejnego ramadanu. Tylko zebiba zostanie im do końca życia, ta przedziwna blizna na czole od pokłonów na modlitewnym dywaniku. Zebiba, czyli rodzynek, ale nie wygląda apetycznie. 

Fajerwerki, wystrzały, klaksony. Koniec ramadanu. Od rana tłumy młodych. Chodzą schludnie ubrani, wypomadowani i się fotografują. Nowa tradycja. Można też skorzystać z oferty zawodowego fotografa. Herbaciarnie zapełniają się mężczyznami, zaczyna grać muzyka, czuć zapach nargili. Dzień wraca na swoje miejsce, noc znów będzie do spania. Mówi się, że kiedyś jedna kawiarnia przypadała na dziesięciu mieszkańców. Ale i dziś nie jest trudno znaleźć miejsce na chwilę wytchnienia, popijając gorzką i mocną herbatę. 

Ta podobno najlepiej smakuje w Chan al-Chalili, sercu miasta. Jednej z najstarszych jego części. Najważniejszej. Ale nie tej dla turystów, zwożonych autokarami pod meczet al-Azhar. Raptem dwóch, trzech uliczek z brzegu, gdzie królują podrabiane papirusy, piramidy z pseudokamieni szlachetnych i biżuterią z tombaku. Warto wejść głębiej. Poczuć zapach suku korzennego, gdzie stężenie przypraw w powietrzu niemal zatyka nozdrza i na tradycyjne „welcome”, najpierw kichasz, a potem odpowiadasz. W powietrzu aż widać zapach przypraw, jest tak gęsty, tworzy mgłę. Albo suk kotlarzy, kilkaset metrów, kilkadziesiąt stoisk z tym samym. Wyrabianymi od pokoleń produktami metalowymi. No i osobne królestwo. Ubrania dla kobiet, dzieci i rzadziej mężczyzn. Im wystarczy chyba jedna galabija na co dzień i jedna od święta. Ale kobiecych sukien, materiałów, chust po horyzont. Ludzi, że szpilki nie wciśniesz. Oglądają, targują się, świetnie bawią. Żyją w tłumie, więc tłum im nie przeszkadza. Chyba lubią to miejsce. Bardziej niż centra handlowe.

„Nic nie wiesz o dzielnicy Al-Husajna - powiedział - mają tu najlepszą tamijję, najsmaczniejszy ful mudammas, pyszny kebab, najlepsze smażone mięso, smakowity udziec barani i łeb jagnięcia. Nigdzie nie wypijesz takiej herbaty, a kawa ma smak wyjątkowy. Tutaj jest stale dzień, życie toczy się dniem i nocą. Tutaj jest pochowany syn córki Proroka, najlepszy sąsiad i obrońca.” - pisał egipski noblista Nadżib Mahfuz o Chan Al-Chalili. Ale całe miasto potrafi zachwycić. Angielski podróżnik w 1855 roku relacjonował: „Trzeba wspiąć się na Cytadelę. Po prawej i lewej stronie dostrzegamy rozpościerające się miasto, poprzecinane tysiącami uliczek, usiane placami, ozdobione meczetami i wielkimi budynkami; w tysiącach miejsc obraz ten ukwiecają kępy drzew i ogrody. Nie jest ono wesołe, dziwne czy majestatyczne, jak się zazwyczaj słyszy; brakuje tu jakiejkolwiek symetrii, jest jednak wielkie, rozległe, pełne życia, upału, swobody i kwitnące urodą. Miasto tchnie potęgą. Nie stworzył go okres starożytny, lecz minione już epoki, w których nie brakowało bynajmniej wiary ani myśli, odwagi, bogactwa ani energii.”

Można się zgubić w takim mieście. Google maps nawet nie pomoże. Bywają za to dobre chłopaki. Wyprowadzą z błędu: „Tam dalej, to już nie, zawróć.” Zawracałem. Lepiej nie kusić losu. I chętnych na aparat czy parę groszy. A tych nie brakuje. „Naród nędzarzy i garstki milionerów. Naród ma wybór między nędzną, upokarzającą pracą a zawodowym żebractwem.” - wkłada w usta jednego ze swoich bohaterów Mahfuz. Ostro. Pesymistycznie. Tylko dlaczego prawie nigdy w swoim długim życiu nie wyjeżdżał z Miasta? Ja mu się tam nie dziwię.  










 



































 








 




















 



 

 

 

 








 







 











 






 



 




 



 



 


 









 




 


















 

















 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz